Jestem Mamą

Z pamiętnika mamuśki

W trzyosobowej sali był najdrobniejszy. Żeby go zobaczyć w plastikowym wózeczku, musiałam podnieść obolałe ciało. Na oddziale był znany jako „Dzidziuś D vel. krzykacz”. Od początku swojego istnienia mocno zaznaczył swoją obecność. W 4 dobie jego życia wyszliśmy ze szpitala. Małżonek przywiózł wcześniej naszykowane przeze mnie rzeczy, które przez pierwsze tygodnie życia Małego były na niego o wiele za duże. I tak podczas przebierania i przewijania znajdywaliśmy w jednej nogawce dwie, małe nóżki.

„Pierwsze 3 miesiące są najcięższe, potem już z górki” – mówili. Przyjmowałam te słowa i czekałam na moment kiedy będę mogła je zweryfikować na własnej i syna skórze. Nie mylili się.

Już pierwsze dni pokazały, że łatwo nie będzie. Syn okazał się dzieckiem wymagającym i potrzebował dużo naszej uwagi. Nie bez powodu mówią, że pierwsze miesiące życia dziecka to IV trymestr. Wbrew obiegowej opinii, zwłaszcza płci przeciwnej, która nie ma pojęcia o tym jak wygląda codzienna rzeczywistość z noworodkiem, dzieci nie tylko jedzą, śpią i za przeproszeniem srają. Podejrzewam, że większość panów doznałaby ciężkiego szoku, z którego mogliby już nigdy nie dojść do siebie, gdyby przyszło im zajmować się niemowlakiem dzień w dzień. Tak, tak. Nie przesadzam. Otóż dzieci potrafią też nie spać, nie chcieć jeść, nie móc zrobić kupy i marudzić bez większej przyczyny, której to matki muszą się domyślać. Panowie mogliby mieć z tym mały kłopot, bo wiadomo jak u nich z domysłami sprawa wygląda 😉

Karmienie, które miało być cudownym stanem bliskości matki i dziecka, było cudowne tylko w pierwszej dobie. Później przyszedł ból, zaciskanie zębów i płacz. Doszedł mój stres i jego zdenerwowanie. Ta lekcja okazała się trudniejsza niż myślałam, ale mimo wszystko się nie poddawałam wychodząc z założenia, że nie ma nic lepszego dla mojego dziecka niż mój pokarm. Wierzyłam, że ból z czasem minie, a my nauczymy się współpracować. Trzymałam się myśli, że w domu na pewno będzie lepiej. Było. Przede wszystkim nie czułam skupionych na sobie oczu innych matek, które z politowaniem patrzyły na moje próby karmienia myśląc zapewne, że celowo głodzę rozdzierającego się syna. W domowych pieleszach z każdym dniem nasza współpraca była owocniejsza. Ustąpił mój stres, a syn podczas jedzenia stawał się coraz spokojniejszy. Nasza mleczna droga ze stanu obustronnego dyskomfortu weszła na nowe, lepsze tory. Do tej pory trafiamy na wyboje, ale nauczyliśmy się je pokonywać.

Sen, który w większości miał wypełniać dzień i noc syna, w rzeczywistości często ustępował miejsca płaczowi i ogólnemu marudzeniu. Bujanie, noszenie, śpiewanie, kołysanie. Chyba, że ktoś lubi słuchać płaczącego w łóżeczku noworodka, to może zaprzestać powyższych praktyk. Kiedy już powieki stawały się ciężkie, a ciało wydawało się bezwładne i bezgranicznie pogrążone w głębokim śnie, „szysząc” do uszka ukojenie odkładałam do łóżeczka, żeby po minucie zaczynać zabawę od nowa. Liczyłam do 10 biorąc syna na ręce i miałam nadzieję, że tym razem zaśnie na tyle, żebym mogła naładować nowe pokłady cierpliwości. Bo miłości mi nie brakuję. Wypełniam nią każdą cząstkę tego malutkiego cudu, który wydałam na świat.

Każdego dnia uczyliśmy się siebie nawzajem, praktykując lekcje z dni poprzednich, które wychodziły nam coraz lepiej. Nowa sytuacja nie była już nowa, a stawała się naszą upragnioną rzeczywistością, wypełnioną nowymi umiejętnościami syna, ale i chwilami bezradności, kiedy jedynym ukojeniem były dla niego nasze ramiona i ciepłe słowa. Wynagradzał nam je pierwszym uśmiechem i nowym dźwiękiem.

Nie zdążyłam się obejrzeć, a syn skończył miesiąc. Za chwilę stuknie mu drugi. I kiedy patrzę jak się zmienia. Jak jego rysy stają się wyraźniejsze, wzrok bystrzejszy, a słuch wyostrzony. Kiedy wrzucam do prania kolejne ubranka, których wiem, że już nie założy, bo z nich wyrósł. Kiedy odwzajemnia mój uśmiech i piszczy z radości. Gdy macha rączkami i nóżkami wykazując swoją aktywność. I kiedy zasypia w moich ramionach, w których mu tak bezpiecznie. To czuję ogrom miłości, która spłynęła na mnie wraz z jego pierwszym oddechem. Mimo, że czasem brak mi cierpliwości. I puszczają nerwy. I że mam ochotę wyjść z siebie i wyć do księżyca. Mimo, że w chwilach słabości nachodzą mnie wątpliwości czy jestem dobrą mamą i zadaję sobie pytanie „co robię nie tak?” To czuję i wiem, że zrobiłabym dla niego ABSOLUTNIE WSZYSTKO.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *