Łapię resztki snu. Z łóżeczka dochodzą mnie dźwięki, które zapowiadają budzenie się dziecia. Myślę sobie „niech jeszcze trochę pośpi, chociaż pół h, proszę” i obracam się na drugi bok. W międzyczasie macam jeszcze stolik w poszukiwaniu telefonu. Spod przymkniętych powiek wyświetlacz dobitnie pokazuje mi 6 rano. Wzdycham. Jęki i wiercenie stają się coraz wyraźniejsze. Już wiem, że ze spania nici. Wstaję byle tylko nie zaczął płakać. 6 rano to nie jest jeszcze pora, abym mogła zacząć normalnie funkcjonować, więc podaję mu śniadanie do łóżka. Kładę się na boku i ot, podano do stołu, bar mleczny czynny 24/7. Oczy jak pięciozłotówki nie zapowiadają, aby B miał słodko zasnąć przy „cysiu.” Dla Niego dzień rozpoczął się już pełną parą, więc chwilę poje, pouśmiecha się, pogapi w sufit, złapie zawiasa, żeby za chwilę znów dorwać „cysia”. I tak karmimy się kilkanaście minut, a jedyne o czym marzę to jeszcze odrobina snu. Pojedzone, ale jest spokój. Leżymy tak sobie, ja na wpół śnięta, syn dziwnie mi się przyglądający i czasem pokazujący swój bezzębny uśmieszek. Rozbudzam się na dobre i zbieram siły. Mija pół h. Nuda. Zaczyna się marudzenie. Wstaję, odsłaniam rolety i ogarniam B. Poranna toaleta. Przeglądam garderobę syna i myślę w co go dziś wystroić. Wybieram jeden z tych słodkich bodziaczków, który i tak za chwil parę będzie orzygany, a przy dobrych wiatrach jedynie obśliniony. Jemu i tak nie robi to różnicy. Zarzucam Go na ramię i pouczam, żeby był grzeczny, bo mamusia chcę zjeść śniadanie. Na szczęście syn mój jest już na tyle dorosły, że wytrzyma w bujaczku pół h w porywach do godziny, w zależności którą nogą wstanie. Ewentualnie ląduję na macie, która stała się dla Niego ciekawsza odkąd opanował niedostępną jeszcze niedawno sztukę przewrócenia się na brzuch. Czynność tą opanował do perfekcji i zajmuję mu ona niecałe 3 sekundy. I leży taki żółwik na brzuchu, obserwuje i kopie gierkami. A serce matki się raduje, bo synuś już taki duży i przypominam sobie chwile kiedy kładłam Go na macie na plecach, a ten nie wiedział o co w ogóle chodzi i co z czym. I już wczesna pora mi niestraszna i perspektywa całego dnia, który jeszcze nie wiem jak wypełnić. Cieszę się tą chwilą i nową umiejętnością syna przeżuwając kromkę chleba orkiszowego z szynką. Nuda. Zaczyna się biadolenie i narzekanie. Na szczęście śniadanie opędzlowałam, ale nie chcę mi się jeszcze ruszyć, więc grzechotam mu grzechotką nad głową albo zaczynam mówić jego językiem. Zyskuje jakieś 5 minut spokoju, a potem biorę Go na ręce, bo wiem, że to już TEN moment. Czas na drzemkę. Zanoszę do łóżeczka, daję smoczek i pieluszkę do tulenia. Syn patrzy na mnie tymi swoimi, wielkimi, bystrymi oczami i zapewne chciałby powiedzieć „Kpisz sobie?! Chyba nie masz zamiaru mnie tu zostawić na pastwę losu?” Kiedy już wiem, że to nie przejdzie i nudzą mnie pielgrzymki z salonu do sypialni, biorę Go na ręce. Próba numer dwa. Siadam na kanapie i zaczynam kołysać marudę na kolanach nucąc przy tym znane mi kołysanki albo wymyślając nowe melodie, kto mi zabroni? Jedną rękę mam wolną, więc odpalam tableta albo mojego daleko-mi-do-smartfona Nokię. Syn wyczuwa, że nie skupiam na nim całej swojej matczynej uwagi, więc pluje smoczkiem i drze jadaczkę. Kołyszę szybciej i mocniej, śpiewam głośniej męcząc swój niespełniony talent muzyczny. Po kilkunastu minutach widzę, że zaczyna odpływać. Powieki robią się ciężkie, a główka bezwładna. Wyczekuję dobrego momentu, żeby zanieść śpiące dziecię do łóżeczka. Już mam wizję porannej kawy i umytych zębów. Już przeglądam poranną prasę i sprawdzam pocztę. Już mam wstawać i zrobić pierwszy krok. I wtedy to się dzieję. Otwiera oczy. Patrzy na mnie jakby chciał spytać „co chciałaś uczynić Ty nikczemna istoto?” Moje wizje poszły w odstawkę. Zaczynam zabawę od nowa. Ale On już nie daję się na to nabrać. Walczy ze snem jęcząc i marudząc. Ale ja również się nie poddaję. Jestem zmotywowana i jeszcze cierpliwa żeby uśpić to niesforne dziecię. Po kilku czasem kilkunastu minutach wygrywam tą nierówną walkę. Zanoszę B do łóżeczka omijając skrzypiące deski w przedpokoju, które mogłyby pokrzyżować mi plany tej wciąż aktualnej wizji gorącej kawy i porannej prasy. Gdy tylko Młody ląduję w łóżeczku, czym prędzej się ubieram, nastawiam wodę na kawę, po czym myję twarz i zęby. Mija 15 minut. Niosę gorący trunek bogów do salonu. Już mam się wygodnie rozsiąść. Już mam się zabrać za poranną prasówkę. I wtedy Go słyszę. Turbodrzemka dobiegła końca. Liczę do 5. Idę. Podejmuję próbę ponownego utulenia do snu. Czasem się udaje. Rzadko. I patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi oczami. Po chwili się uśmiecha. Wiem, że jestem dla Niego całym światem. Bezpieczną przystanią. Ciepłem i miłością. Wyciągam do Niego ręce. Zaczyna machać rączkami i nóżkami, bo wie, że za chwilę znajdzie się w mych bezpiecznych, matczynych ramionach. A we mnie rozlewa się fala miłości, której daje upust obsypując syna pocałunkami. Kawa jeszcze gorąca, a my zaczynamy zabawę od nowa. Bujaczek, mata… i nuda.
C.D.N
Oj w naszym przypadku i uśpienie jest czasem wielką sztuką 🙂 a odłożenie śpiącego gagatka wcale nie zwiastuje, że lada moment się obudzi, tak już ma po prostu 😛
Moja półtoraroczna córcia właśnie ma drzemkę południową, czasem trwa pół godziny, a czasem nawet 2. Nic nie mogę wtedy robić, bo byle szelest ją obudzi! Więc siedzę przed ptopem i czytam Twojego bloga 🙂 Bardzo mi się podoba 🙂 A to usypianie gdy była malutka to miałam podobne, aż ręce czasem odpadały 🙂 Później będzie lepiej, sam będzie zasypiał, zobaczysz, tylko ilość drzemek się zmniejszy do jednej dziennie 🙂
Bardzo dziękuję, miło mi 🙂 w takim razie trzymam za słowo i oby z Jego spaniem było coraz lepiej!
Jedyna pociecha, że takie aktywne dziecko ma zadatki na geniusza, bo przecież jest tak ciekawe świata, że nie może się zdrzemnąć dłużej niż 15 minut. 😉
Oj tak, ciekawski z Niego obserwator 😀