Dwie wyraźne kreski na teście ciążowym dają ci wyraźne do zrozumienia, że od teraz twoje życie diametralnie się zmieni. Zapewniam Cię, zmieni się o 180 stopni 🙂 Początkowy natłok emocji począwszy od radości i euforii, ustępuję miejsca strachowi i przerażeniu. Oczami wyobraźni widzisz siebie na codziennym spacerze ze śpiącym słodko niemowlęciem. Widzisz jego promienny uśmiech, a jesteś głucha na płacz i zawodzenie „bo tak”. Kiedy sprawca całego zamieszania dowiaduję się o swoim wyczynie, 12 tydzień właśnie się kończy, a ty jesteś po wizycie u lekarza, który potwierdza bicie serduszka i słyszysz magiczne „wszystko wygląda dobrze”, dzielicie się cudowną nowiną z najbliższymi. I tutaj się zaczyna. Cyrk. Na kółkach dodatkowo. Zewsząd zaczynasz dostawać złote rady.
„Najedz się teraz cytrusów, bo potem nie będziesz mogła ich jeść.”
„Wyśpij się na zapas, bo potem nie będziesz miała możliwości.”
„Uważaj na wagę, bo potem będziesz miała problem żeby dojść do siebie.” itd.itp.
Przez cały okres ciąży jadłam co chciałam i ile chciałam. Nie za dwoje, ale dla dwojga. Nie miałam szczególnych zachcianek, które małżonek musiał spełniać późnymi wieczorami. Przytyłam więcej niż powinnam, ale wpływ na to miała nie tylko ciąża, ale moje problemy z tarczycą. Syna karmiłam przez rok i przez ten czas wróciłam do swojej wagi. Ale. Waga wagą, ale ciało już nie to, trzeba nad nim popracować, co ciągle sobie obiecuję każdego ranka 🙂 wyspać na zapas absolutnie się nie da. Co chwilę pielgrzymki do toalety, bo dzieć naciska na pęcherz. Na lewym boku niewygodnie, na brzuchu tym bardziej, na prawym się nie powinno i weź tu się kobieto wyśpij. Nie wiem kto wymyślił takie brednie.
Kiedy magiczne 9 miesięcy dobiega końca, a ból i niewygoda zostały wynagrodzone słodkim bobasem, zaczyna się jazda bez trzymanki, a „złote rady” dzieciowych (co jeszcze mogę zrozumieć) i niedzieciowych (co oni tam mogą wiedzieć?) zaczynają napływać lotem błyskawicy, niczym lajki na fejsbuniu. To absolutnie normalne. Chyba, że odizolujesz się od społeczeństwa i postanowisz niczym Tom Hanks zamieszkać na bezludnej wyspie, zamiast piłki mając niemowlę 😉 Będąc w ciąży dużo czytałam artykułów ze sprawdzonych źródeł czy poradników, chcąc chociaż w teorii przygotować się na to, co niebawem miało mnie czekać. Wiedziałam jednak, że choćbym przeczytała tego tonę, nie uniknę „złotych rad.”
Ubiór.
Księcionio urodził się w połowie kwietnia, kiedy to pogoda, nie tak jak w tym roku była naprawdę piękna, a ja zewsząd słyszałam sławetne „gdzie on ma czapeczkę?”, „ale go hartujecie.” Przy 25 stopniach i pełnym słońcu moje dziecko leżało w gondoli z gołymi stopami i bez czapki. Skandal w biały dzień! Wyrodna matka! Tymczasem z dwojga złego lepiej, żeby dziecku było chłodniej (choć przy tak wysokiej temperaturze to raczej mało prawdopodobne) aniżeli za gorąco. Na początku idąc na spacer przykrywałam (głupia!) pieluchą gondolę, żeby słońce mu nie świeciło. Ale później wyposażyłam się w parasolkę, a po przeczytaniu jednego z mądrych artykułów na temat nieszczęsnej pieluchy szybko porzuciłam ten niechlubny zwyczaj, który niestety niektóre matki nadal praktykują. W letnie dni, w takiej gondoli jest naprawdę bardzo ciepło, a pielucha dodatkowo potęguję gorąc, sprawiając, że w środku robi się sauna i dziecko nie ma czym oddychać. Teraz to wiem. Jestem tylko człowiekiem i uczę się na własnych błędach.
Karmienie.
Temat rzeka. Nieważne jak karmisz, najważniejsze jest to, aby twoje dziecko nie było głodne. Jestem propagatorką karmienia piersią i w trakcie ciąży zafiksowana na tym punkcie, byłam pesymistycznie nastawiona do karmienia butelką, uznając to za wygodę i pójście na łatwiznę. Mimo to, żadnej znanej mi mamie karmiącej butlą nie prawiłam kazań, że postępuje źle. Okoliczności karmienia mlekiem modyfikowanym są przeróżne i nie należy z tego powodu żadnej matki krytykować (choć oczywiście zdarzają się takie, które nawet nie chcą spróbować karmić piersią, bojąc się o ich wygląd po zakończeniu karmienia, czego akurat nie rozumiem). Moje początki karmienia piersią nie były tak łatwe jak mi się wydawało. Można powiedzieć, że dopiero po miesiącu oboje z synem nauczyliśmy się jak robić to prawidłowo. I kiedy najbardziej potrzebowałam wsparcia i pomocy, dobrego słowa, ja słyszałam cudowne rady. „Po co się męczysz. Pewnie nie dojada. Daj mu butlę, to będzie spał lepiej.” Zbywałam takie rady ciskając błyskawicami w oczach. Zbawieniem okazała się położna, która podczas pierwszej wizyty pokazała jak prawidłowo przystawiać Synka, a na odchodnym powiedziała „Pani Kasiu, spokojnie. Wykarmi Pani Synka.” I tak też się stało. Przez rok dawałam mu to co najlepsze mogłam ofiarować ciesząc się z naszych wspólnych chwil bliskości. Karmiłam na żądanie i jako matka, wiedziałam, że niczego więcej mu nie potrzeba. Aż do 6 miesiąca życia, kiedy to Młody zaczynał powoli próbować nowych rzeczy. I wtedy usłyszałam…”a czemu nie dajesz mu herbatek? Pewnie mu się pić chcę.” I ten wzrok mówiący, że popełniam największy błąd macierzyństwa, bo zamiast smakowej herbatki (może jeszcze słodzonej?) daje mu wodę, którą pije po dziś dzień z wielką chęcią, a ja bardzo się cieszę z tego powodu, bo nabywa zdrowe i dobre nawyki, które mogą wyjść mu tylko na korzyść.
Nie jestem żadną fit mamą, ani propagatorką grillowanego jarmużu, łososia na parze i koktajli z pietruszki i selera. Nie zamierzałam też ładować w moje dziecko słodzonych serków, słodkich biszkopcików, Kubusiów i innych cudów na patyku. Jestem raczej po środku i wychodzę z założenia, że wszystko ma swoje granice i nie można popaść w skrajność. Nie przygotowuję jałowych i bezsmakowych potraw dla Młodego, pozbawiając go tym samym poznawania różnych smaków. Zawsze starałam się gotować zdrowo i z głową podchodzę do tego, co podaję mojej rodzinie, nie bojąc się przypraw i glutenu niczym zła wcielonego. Ale kiedy słyszałam „Daj mu biszkopta albo monte”, to wybaczcie, ale nie skorzystam. Są inne, zdrowsze zamienniki. To co w teorii jest wskazane dla dzieci, w praktyce okazuje się nie całkiem dla nich dobre. Wiem, że nie uchronieęgo od słodyczy i innych „zakazanych” przysmaków, ale wiem też, że mogę nad tym zapanować.
Wychowywanie.
„Nie noście go, bo się przyzwyczai.” – Przez 9 miesięcy był noszony w brzuchu, trudno żeby się nie przyzwyczaił.
„Niech się wypłacze. Zmęczy się i zaśnie.” – Jeśli możesz słuchać tego lamentu i nie masz sumienia, proszę bardzo, zostaw do wypłakania. Ja nie mam zamiaru.
„On sam je? Cały się pobrudzi i zmarnuje jedzenie. Lepiej nakarmić.” – Młody je mieszanie. Czasem go karmię, a czasem je sam. Śniadania, kolacje i przekąski wcina sam. Posprzątanie po jedzeniu zajmuję mi 3 minuty, chyba niewiele, a nauka samodzielności jest tego warta. Nie podaję papek ani blendowanych zupek. I wiecie co? Radzi sobie wyśmienicie, a dzięki temu odruch krztuszenia i radzenia sobie z nim ma opanowany do perfekcji.
„A po co mu ten smoczek?” – Niektóre dzieci naprawdę go potrzebują. Byłam jego zagorzałą przeciwniczką i kompletując wyprawkę nie było go na mojej liście. Ale czas i okoliczności pokazały, że w wielu sytuacjach uratował nam cztery litery.
„Jest mały, jeszcze się nauczy.” – To, że dziecko jest małe, nie znaczy, że może robić wszystko co mu się żywnie podoba, a ja mam przymykać oko. Junior ma dopiero 14,5 miesiąca, a ja uczę go, co wolno, czego nie. Mówię do niego i „rozmawiam” z nim, bo dziecko w tym wieku jest w stanie zrozumieć więcej niż nam się wydaję.
Mogłabym tak w nieskończoność. „Złotych rad” jest tyle ile ciotek, babć i koleżanek wokół. Każda matka, która znajduję się w zasięgu naszego wzroku, uzurpuje sobie prawo do tego, żeby nas pouczać i radzić „z czystego serca przecież, troski.” Tymczasem większość takich rad, które słyszałam i słyszę do dziś, to wręcz nakazy i świętości, których powinnam się trzymać. Broń boże nie odrzucać i robić po swojemu! W końcu co ja tam wiem. A jak nie posłucham, to będzie, że się wymądrzam głupia, naczytałam się internetów i mędrkuję.
Staram się nikogo nie oceniać. Znam różne mamy, których metody wychowawcze są wielorakie. Ale nie mnie je oceniać. Nawet jeśli coś mi się nie podoba i mam ochotę wytknąć jakiś błąd czy zasugerować, nie mówię o tym głośno, bo to ich sprawa, a ja doskonale wiem jak takie rady irytują. Poza tym trzeba wyłapać różnice między „złotą radą” a „szczerą chęcią pomocy”. Nie neguje doświadczenia mam z wieloletnim stażem, ale czasy się zmieniają tak samo jak metody wychowawcze. Dlatego też coś, co było dobre 20 lat temu niekoniecznie da się przełożyć na dzisiejsze czasy. Szanuję szczere chęci i nienachalne rady. Niejednokrotnie wcielałam takie w życie, wyczuwając pomocną dłoń bardziej doświadczonej mamy. Ale tym „złotym radom”, których odrzucenie będzie równało się z fochem na kilometr osoby radzącej, mówię stanowcze NIE.