Niezależnie skąd i jaki mają charakter oraz okoliczności, powroty bywają trudne. Zaczynając od tych prozaicznych jak powrót do pracy po udanym urlopie czy też tych nieco bardziej odczuwalnych i bolesnych. Któż ich nie zna i nie ma ich za sobą?
Wróciłam tutaj po długiej nieobecności. Myślałam, że nie było mnie od października. Ta świadomość tak wryła mi się w głowę, że możecie sobie wyobrazić jakieś było moje zdziwienie kiedy się zorientowałam, że ostatni wpis pojawił się tu w sierpniu zeszłego roku… Czas pędzi nieubłaganie, a doby niestety nie da się wydłużyć, aby zrealizować wszystkie plany i wyznaczone cele. Tymczasem stos spraw do załatwienia i ogarnięcia rośnie, nie raz powodując niezdrową gonitwę z czasem, terminami i innymi zobowiązaniami, które wiszą nad naszymi głowami wywołując wyrzuty sumienia. Dodajmy do tego po drodze nieprzewidziane sytuacje i wydarzenia, które skutecznie uniemożliwiają dalsze działania lub znacznie je opóźniają. I tak właśnie było w moim przypadku.
W sierpniu zeszłego roku wróciłam na pełnych obrotach do pracy w biurze, po miesiącach home office spowodowanych pandemią. W międzyczasie wleciał urlop, a po nim stała się rzecz, o której skrycie marzyliśmy i do której wspólnie dążyliśmy. Okazało się, że jestem w upragnionej ciąży. Ciąży, o której skrycie marzyłam już od dawna, ale przez jakiś czas musiała pozostać w sferze marzeń. Dlaczego? Nie wdając się zbytnio w szczegóły, musiałam najpierw zająć się swoim zdrowiem, które nieco podupadło, aby wyjść na prostą i móc z pełną odpowiedzialnością, bezpiecznie i z zachowaniem zdrowego rozsądku postarać się o powiększenie rodziny. Dość sceptycznie podchodzę do tezy „Jakoś to będzie”. Należę do osób, które najpierw szykują sobie grunt, a potem po kolei stawiają kolejne kroki, aby zrealizować założone sobie plany. Ale jak to w życiu bywa, nasze plany nie zawsze idą w parze z planami losu, który często na naszej drodze stawia sytuacje, z którymi nagle musimy się zmierzyć tu i teraz, bez względu na wszystko inne. Zdaję sobie sprawę, że na spontanicznych działaniach czasem wychodzi się lepiej. Wcale nie unikam spontaniczności i nie raz wychodziła mi ona na dobre. Jednak w tym przypadku nie wchodziło to w grę. Na szczęście spotkałam na swojej drodze dobrych specjalistów, którzy dali mi nadzieję, a przede wszystkim wyprowadzili na prostą. Długo czekałam na zielone światło, które pozwoli nam na realizację naszego marzenia. W końcu się ono ziszcza i niebawem ujrzy światło dzienne. Nie mogę się doczekać tego upragnionego spotkania. Zanim podzieliliśmy się z najbliższymi szczęśliwą nowiną minęło sporo czasu. Nie chcieliśmy zapeszać. Myślę, że każdy przyszły rodzic pod otoczką radości z nadchodzących zmian, nosi w sobie obawę i lęk o szczęśliwe rozwiązanie. Nie można przejść obojętnie obok różnych życiowych historii, które wcale nie kończą się happy endem. Ja, z natury w dużej mierze pesymistka widząca szklankę raczej do połowy pustą, odkąd zobaczyłam dwie kreski na teście byłam pełna obaw. Tę ciąże przechodzę inaczej, głównie pod względem psychicznym, choć fizycznych i zdrowotnych zawirowań nie brakowało, o których nie chcę już za dużo myśleć. Mam nadzieję, że to co najgorsze już za mną i teraz będzie już tylko dobrze. O to proszę każdego dnia i na tym się skupiam. A przyznam szczerze, że nie było łatwo wycisnąć całą radość z tej ciąży, zważywszy na zeszłoroczne wydarzenia; Ustawa Antyaborcyjna
w październiku, trwająca w najlepsze pandemia i zmieniające się co chwilę decyzję rządu, które każdemu odbijały się już czkawką, potem wybuch wojny na Ukrainie. Nie obyło się bez problemów w życiu osobistym, które spędzały mi sen z powiek i musiałam jakoś je udźwignąć. Pomijając to wszystko trzeba było jakoś żyć i egzystować w tej zmieniającej się rzeczywistości, która odbiła się na każdym, choć trochę empatycznym człowieku. Mimo obaw i lęku o jutro, życie – jakie by nie było, toczy się dalej. Jak widać w XXI wieku wszystko jest jeszcze możliwe, chociaż chyba dla każdego z nas aktualna sytuacja na świecie nie mieści się w głowie. Każdy przeżywa te wydarzenia na swój własny sposób. Jedni wpadają w jeszcze większy wir obowiązków, aby pozostawić jak najmniej przestrzeni w głowie na zamartwianie się sprawami, na które nie ma się wpływu, a inni – tak jak ja, przeżywają nie mogąc się skupić na przyziemnych sprawach, odkładając swoje plany na dalsze „jutro”, nie wspominając już o sprawach pobocznych jak pasje czy hobby. A tym właśnie jest mój blog – ostatnio zawieszony gdzieś w próżni, mój osobisty wyrzut sumienia, co do którego miałam dużo planów i codziennie kilka podejść powrotu na dobre tory, które ostatecznie kończyły się fiaskiem. Przez to co działo się w moim życiu i wokół ciężko było mi tu wrócić. Na pełnym luzie i tak jak lubię. Z dystansem, swobodą i humorem. Nagle tematy, które chciałam poruszyć już dawno i miałam na nie pomysł straciły na znaczeniu, a mnie wydało się niewłaściwe ich poruszanie
w danym momencie. Starczało mi sił i chęci na Instagram, gdzie ograniczona liczba znaków pozwoliła mi działać w miarę regularnie. Ale tęskniłam… za dłuższym słowem pisanym. Za wylaniem z siebie emocji i przemyśleń, które choćby pozostawione tylko dla mnie – chciałam tu mieć.
Już nie obiecuję, że będę tu regularnie, że się postaram. Ale powiem, że bardzo bym chciała wrócić do aktywnego pisania. Mam szkice tekstów, które chcę opublikować w najbliższym czasie. Mam też pomysł na większy projekt, który miałam zacząć w tym szczególnym czasie radosnego oczekiwania, ale wspomniane wyżej zdarzenia i przeżycia nie pozwoliły mi w pełni się tym zająć i nawet nie wiem kiedy dobrnęliśmy do 37 tygodnia ciąży. Nie do wiary!
Cieszę się, że znalazłam w końcu czas żeby tu napisać i podzielić się z wami radosną nowiną, wokół której teraz wszystko się kręci. Faza przygotowań na powitanie nowego członka rodziny trwa w najlepsze, a ja odliczam dni do rozwiązania, które mam przeczucie nastąpi szybciej niż wskazują na to wyliczenia na USG. Liczę też na to, że wraz z nową rzeczywistością, która przed nami, pojawią się kolejne, nowe pomysły na ciekawe treści, którymi będę mogła się z wami tutaj dzielić 🙂