Ciąża, Jestem Mamą

Z pamiętnika ciężarówki part 4.

17 kwietnia.

– Mam nadzieję, że następnym razem zobaczymy się już we 3?! – powiedziała z nadzieją mama przytulając mnie na do widzenia.

– Ja też! – odparłam z nieukrywaną nadzieją i wsiadłam do auta.

Tej nocy nic nie zapowiadało, że TO JUŻ.

Kolacja, prysznic, trochę wieczornej lektury do poduszki i spać. Ogólne zmęczenie już od kilku tygodni dawało mi się we znaki, ale wiedziałam, że każdy dzień zbliża mnie do rozwiązania, którego naprawdę nie mogłam się doczekać. Nie myślałam o bólu. Nie było we mnie strachu przed porodem. Chciałam już po prostu urodzić. Oprócz sporadycznych, nieregularnych bóli brzucha nic nie zapowiadało, że poród nastąpi lada chwila, więc cierpliwie czekałam na wyznaczony termin. W międzyczasie gadałam do brzucha przywołując Syna do porządku i prosząc żeby pojawił się ciut wcześniej. Chociaż tydzień. Jeszcze wtedy nie sądziłam, że okaże się taki posłuszny.

18 kwietnia. 3 w nocy.

Obudził mnie ból brzucha. Pomyślałam „przejdzie”. Obróciłam się na drugi bok. Nie mogłam jednak zasnąć, bo ból nie ustępował. Wręcz przeciwnie, leżąc jeszcze bardziej się nasilał. Wstałam. Spacerując po pokoju zastanawiałam się czy to TE BÓLE i czy powinnam już budzić Małżonka. Kiedy o 4 w nocy ból nie ustępował, postanowiłam obudzić sprawcę całego zamieszania. Chyba nie do końca świadomy (któż by był obudzony w środku nocy) spytał czy TO JUŻ. Jakbym rodziła enty raz, a skąd mam wiedzieć? Sytuacja diametralnie się zmieniła po wyjściu z toalety. Zaczęły odchodzić mi wody. Jak dziś sobie o tym pomyślę jestem pod wrażeniem jaki spokój zachowałam. Sądziłam, że będę bardziej panikować, tymczasem spokojnie wywlekłam torbę, umyłam zęby, spakowałam szczoteczkę, ubrałam się i stanęłam nad Małżonkiem:

– Jedziemy do szpitala. Wody zaczęły mi odchodzić, a skurcze nie ustępują.

– Poważnie?? – tyle był w stanie wykrztusić zrywając się z łóżka.

Zwarta i gotowa, aczkolwiek nie myślałam, że właśnie dziś urodzę, obserwowałam Małżonka, który w popłochu błądził po mieszkaniu co chwilę nerwowo kaszląc.

– Co Ty tak kaszlesz? – spytałam spokojnie.

– To ze stresu.

Ej to ja miałam urodzić. Być może właśnie dziś.

W głowie miałam raczej wizję, że po badaniu odeślą panikarę do domu.

O 4 w nocy drogi świecą pustkami. Małżonek doskonale znał drogę do szpitala, a mimo to źle pojechał.

– Co za debil. Gdzie ja jadę. – poleciały z ust M słowa krytyki. Nie skomentowałam. A myślałam, że tylko na filmach partnerzy nie mogą znaleźć kluczyków do auta i zapominają trasę do szpitala jadąc z rodzącą żoną.

Po 15 minutach byliśmy już na IP. Wybudzony personel najpierw dokonał papierologi, a potem młody, całkiem przystojny lekarz poprosił mnie do gabinetu.

– No to powoli rodzimy! – ogłosił radośnie pomiędzy jednym ziewnięciem, a drugim.

Fuck!

Miła pielęgniarka kazała mi się przebrać, po czym zaprowadziła do sali przedporodowej.

6 rano.

Skurcze coraz boleśniejsze. M na telefonie liczył ich częstotliwość. O 7 „przyszło” śniadanie. Trochę dziubnęłam, resztę kazałam zjeść M obawiając się, że zaraz pozbędę się tego co właśnie zjadłam. Piłka. Prysznic. Kolejne badanie. Kolejne centymetry rozwarcia. KTG. Przed 10 przeniesiono mnie do sali porodowej. Worek sako. KTG. Spacery. KTG. Wanna. KTG. M cały czas był przy mnie i jestem mu za to cholernie wdzięczna.

Po 14:00.

To już nie są żarty. Rozwarcie na 10 cm. Słuchałam położnych, które robiły ze mnie bohaterkę i powtarzały jak wspaniale mi idzie. W międzyczasie kazałam wyjść M. Obydwoje uznaliśmy, że podczas samej akcji porodowej nie będzie już obecny. Nie żałuję. Byłam tak skupiona na współpracy z położnymi, że jego obecność w niczym by mi nie pomogła. Powoli opadałam z sił, ale wiedziałam, że muszę zebrać ich resztki żeby w końcu zobaczyć Synka.

15:30.

Jest. Usłyszałam płacz, z oczu popłynęły mi łzy, a na brzuchu poczułam małe, cieplutkie ciałko. Zobaczyłam czarną główkę. Na szybko policzyłam wszystkie paluszki i przytuliłam zawiniątko do piersi. Śmiejąc się i płacząc poczułam ulgę i ogromne szczęście. To niesamowite. Udało mi się. Nie było łatwo. Nie smyrało i nie było wcale przyjemnie. Ale kiedy Go usłyszałam i zobaczyłam minął cały ból, dyskomfort i strach.

Dzisiaj Nasz Mały Cud ma nieco ponad miesiąc.

– To najwspanialsze co nas w życiu spotkało. – powiedział M przytulając mnie trzymającą na rękach Synka jednego wieczoru. A ja patrząc w ciemne oczka Naszego Cudu nie miałam co do tego żadnych wątpliwości.

Bartus97

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *