Za oknem wiosna. Nie da się ukryć, że postanowiła się już ujawnić. Jeszcze nieśmiało zagląda w okna, które proszą się o wiosenne umycie. Jej pierwsze promienie ujawnią każdą smugę niejednych wprawiając w zawstydzenie. Ale nie mnie. Brudne okna na drugim piętrze nie rażą tak bardzo jak na parterze, więc mogę spać spokojnie 😉
Marzyłam o tej chwili cieplejszego podmuchu powietrza. Czekałam żeby skorzystać z pierwszych uroków wiosennej pogody i nie musieć zakładać kilku warstw ubrań oraz włochatej czapki na ułożone lekko włosy. Z utęsknieniem wyczekiwałam momentu, kiedy zamiast kozaków będę mogła założyć ukochane robaki, a na nos ciemne okulary.
Aż w końcu nadszedł ten dzień. Słoneczko wdarło się do sypialni, a moją pierwszą myślą było „dziś pójdę na spacer.” Gdyby nie dodatkowy, słodki, 9-miesięczny ciężar z przodu, latałabym nad ziemią na samą myśl, a tak tylko delikatnie odrywałam się od podłogi człapiąc jak kaczka. Kiedy za mężem na 8 godzin zamknęły się drzwi, poczłapałam na kanapę zebrać siły, wychyliłam szklankę wody, profilaktycznie odwiedziłam toaletę i zaczęłam się szykować do „wielkiego wyjścia.”
Buty. Lewy. Nie było tak źle. Wspólnymi siłami z Dzieciem prosząc, żeby w tym momencie nie kopał mamusi, zawiązałam jedną sznurówkę. Prawy. Tu już gorsza sprawa, bo Panicz ułożył się tak, że ni cholery nie mogłam sięgnąć po sznurówkę, nie mówiąc już o próbie jej zawiązania. Po krótkich negocjacjach z Dzieciem i nabraniu dodatkowego powietrza jeszcze raz się schyliłam i dokonałam niemożliwego. Dumna wypuściłam powietrze i oparłam się o ścianę żeby nieco odpocząć przed kolejną czynnością. Komin. Nie warto o tym wspominać, bo w porównaniu z butami, to pryszcz. Kurtka. Ostatnio sznureczki w mojej parce na wysokości brzucha poluzowałam już do maksimum. Nie wiem jak długo jeszcze wytrzymają, ale czuję, że to ich ostatnie tchnienie. Póki co jeszcze się tym nie martwię. Na tyle na ile to możliwe, wciągnęłam brzuch (ani drgnął) i podjęłam próbę zasunięcia kurtki. Uffff. Udało się. Ostatnie spojrzenie w lustro (to nie był najlepszy pomysł) i mogłam wyjść. Nigdzie mi się nie spieszyło, więc szłam sobie powoli i miarowo rozkoszując się wiosennym powietrzem. Doszłam do pierwszego celu mojego spaceru. Poczta. Kolejek brak, więc i bez wzburzenia z mojej strony się obyło. Następny przystanek, mięsny. No co. Ty nie chodzisz do mięsnego? Chyba mi nie powiesz, że kupujesz wędlinę na Realu albo innym Auchan?? Jeśli tak, to smacznego! Nadal pełna optymizmu ruszyłam dalej, tam gdzie codziennie są niskie ceny. Nie miałam zaplanowanych żadnych konkretnych zakupów, zwłaszcza, że ani myślałam dźwigać, ale zajrzeć mi nikt nie zabroni. I wcale nie skusiła mnie nowa oferta ciuszków i akcesoriów dla dzieci. Na miejscu okazało się, że szału ni ma, nic nie rzuciło mi się w oczy na co mogłabym wydać choćby niewielką kwotę. Zgarnąwszy dosłownie kilka lekkich drobiazgów poczłapałam do kasy. Już nie muszę wypinać brzucha do przodu, żeby pokazać wszem i wobec swój błogosławiony stan stając w kolejce i licząc, że ktoś mnie przepuści. Patrząc na mnie ciężko nie zauważyć, że jestem w ciąży. Ale dwie panie w kolejce, łącznie z kasjerką najwidoczniej mają problemy z ostrością, bo z błyskawiczną szybkością wyrzucały swoje zakupy na taśmę, a kasjerka znużona kolejną godziną pracy, nie zwracała uwagi na to, co dzieje się dookoła. Postanowiłam, że nic nie popsuję mi tego dnia i przecież nie będę się nikogo prosić, więc grzecznie czekałam na swoją kolej.
Droga powrotna. Optymizm nadal mnie rozpierał, ale jego skala z każdym kolejnym krokiem drastycznie spadała. Ciężar, który musiałam dźwigać dawał mi już ostro w kość, a moje stopy zaczęły błagać o chwilę oddechu. W połowie drogi powiedziałam sobie dość i doczłapałam się do ławki. 10 minut wystarczyło, abym nabrała sił na powrót do domu. Aczkolwiek przeszło mi przez myśl, żeby poprosić panów policjantów w radiowozie stojącym nieopodal o podwózkę do domu (przecież nie odmówiliby ciężarnej, poza tym ewentualnie mogłabym się powołać na znajomości jakie wśród tej grupy zawodowej posiadam, a co!) lub wynajęcie dźwigu. Szybko jednak zrugałam się w myślach za te absurdalne pomysły (chociaż dźwig wcale nie byłby taki zły 😉 ) i powiedziałam sobie „Yes, I can!” po czym wstałam z ławki.
Mimo wszystko, uświadomiłam sobie, że takie spacerki już nie są dla mnie. Brutalnie to do mnie dotarło kiedy chwilę później starsza kobicina z laską wyminęła mnie żwawym, jak mi się zdawało krokiem. Po wtaszczeniu brzucha, tyłka i drobnych zakupów na drugie piętro oparłam się o drzwi wejściowe do mieszkania i wpadłam razem z nimi do środka ciesząc się, że mam tą „przeprawę” już za sobą.
Kolejne spacerowe wyzwanie, mam nadzieję już niedługo, ale z Dzieciem i dyliżansem. Ewentualnie z Mężem u boku 😉 Czekam niecierpliwie!
Tarapatko, lubię Twój styl pisania…:) Robisz ,,dobrą robotę”!;) Samych słonecznych dni życzę i lekkich nóg i brzusia do noszenia!;))
Dziękuję, bardzo mi miło to czytać 🙂